Po wyborach do senatu. Pogrom dużych partii
cepol 15.10.2016 Wybory 1/3 składu senatu przy znikomej frekwencji (15,4%) przyniosły niespodziewany wynik – totalny pogrom dużych czy silnych dotąd partii i ruchów – klęskę rządzącej Socjaldemokracji i klęskę tydzień temu triumfującego (w wyborach regionalnych) ruchu (również współrządzącego) ANO Andreja Babiša. Jednoznacznym zwycięzcą wyborów do senatu jest najmniejsza partia koalicji rządzącej, czyli Ludowcy.
Dla Ludowców jest to wyśmienita wiadomość, partia, która dotąd zawsze odgrywała rolę języczka u wagi znienacka w ważnych wyborach otrzymuje największą ilość mandatów i stała się drugą najliczebniejszą w senacie (po socjalistach). ALE. Jest tu jedno „ale”.
O co chodzi, pokazuje ilustracja:
Wybory wygrała Partia Ludowa z wynikiem 9 wybranych senatorów, tyle, że tak naprawdę ma ich 5, pozostała czwórka, która zdobyła mandat, startowała jako kandydaci nader pstrych i różnorodnych koalicji, jeden nawet z poparciem Partii Zielonych, Partii Piratów, jednego ruchu lokalnego i Ludowców – w jakim klubie on będzie ostatecznie pracował, niewiadomo. Podobnie rzecz się ma prawie w każdej partii, „czyste” wyniki są o wiele skromniejsze, a ostatecznie do senatu dostało się 15 takich „kolorowych” (czyli, jak się to mówi: planktonu) kandydatów, a jedynie 12 z dużych czy tradycyjnych partii (w kolejności Ludowcy – 5, ANO – 3, ČSSD – 2, ODS – 2), co oznacza, iż senat będzie w prawdzie opanowany przez partie koalicji rządzącej, ale prawie jedna czwarta składu wyższej izby to przedstawiciele różnych małych, egzotycznych czy lokalnych ugrupowań, z których połowa ma w nazwie wyraz „niezależny”. Do takich zresztą zaliczyć trzeba i od teraz już senatora Cieńczalę, który został wybrany w okręgu wyborczym Frydek-Mistek i który startował z poparciem m.in. polskich organizacji, polska mniejszość ma zatem swego senatora.
Komentatorzy podkreślają, że mimo wszystko wybory senackie nie należy traktować zbyt poważnie, że są to tak naprawdę wybory drugorzędne, co ma związek z niezbyt mocną pozycją senatu w czeskim systemie demokracji parlamentarnej.
Można te wybory traktować tak trochę jak kosztowne badanie preferencji wyborczych, gdy widać przynajmniej trendy sympatii wyborczych, choć i to nie do końca jest uprawnione. Ponieważ do wyższej izby parlamentu głosuje się według systemu większościowego, to sukces odnoszą zazwyczaj postacie znane i w jakiś sposób dobrze kojarzone w swoim okręgu, niekoniecznie mające poparcie konkretnej partii politycznej. Są to coraz bardziej (z początku tak nie było) wybory mocnych osobistości, a to naprawdę mocnych w sensie obiektywnym, czyli autorytetów. Nie wystarczy głośne nazwisko, co potwierdza klęska znanych, lecz politycznie niewiarygodnych kandydatów – ruch ANO postawił na słynnego dżokeja a socjaliści na wybitnego byłego hokeistę – przegrali z kretesem. Dla elektoratu istotniejsza była polityczna i społeczna wiarygodność kandydatów, aniżeli ich popularność wynikająca z ich aktywności pozapolitycznych.
Wyżej była mowa o trendzie – o nim mówiono już w związku z wyborami do sejmików wojewódzkich i wybory senackie rzeczywiście go potwierdziły – mianowicie dla wyborców (tej garstki, która fatygowała się do urn) są wciąż niewiarygodne tradycyjne i stare partie polityczne. Jedynym wyjątkiem tym razem była partia ludowców, ale im udało się dobrze wyczuć istotę tych wyborów i postawili na mocne osobistości, znane w swoim regionie, niekoniecznie związane z ich partią.
Tym razem, zaskakująco, los tych tradycyjnych i ukaranych przez wyborców partii podzielił tez ruch ANO, a to na pewno jest niespodzianką. W drugiej turze ruch Andreja Babiša miał 14 kandydatów, ostatecznie senat zobaczy od wewnątrz tylko 3. Ale w przypadku ANO trzeba uwzględnić jedną okoliczność: po wyborach regionalnych, które odbyły się tydzień temu, powstał ruch pod nazwą „wszyscy razem przeciwko ANO”, dotyczy to zawiązywania koalicji wojewódzkich , w których pozostałym partiom w dużym stopniu udało się wyeliminować zwycięskie ANO. ANo, tak to wygląda teraz, z 9 woj., w których wygrało, będzie miał tylko 4 hetmanów (marszałków). Efekt ten mógł częściowo zadziałać, jak i pewna przekora wyborców, którzy tydzień wcześniej zobaczyli, że ANO niebezpiecznie rośnie w siłę i zdecydowali się jakoś to zrównoważyć.
Brzmi to może sensownie, ale nie można zapominać, iż głównym przekazem tych wyborów jest to, co wyraził premier B.Sobotka komentując klęskę swej partii: „Nasi wyborcy nie poszli głosować.” Wygląda na to, że to samo mogą powiedzieć, poza ludowcami, właściwie wszyscy. 15 procentowa frekwencja to najniższa w historii Czech (nie licząc wybory do tzw. parlamentu Europejskiego) i ona również wskazuje na kryzys systemu polistopadowego, o którym pisałem komentując wyniki wyborów regionalnych.
W przyszłym roku odbędą się wybory najważniejsze – czyli do niższej izby parlamentu, sejmu. To, iż będzie to w roku następnym,, nie jest dla partii politycznych dobrą wiadomością – raz, maja mało czasu, by cokolwiek zrobić. Sojaliści ustami swego przewodniczącego zapowiadają napisanie nowego programu i przeorientowanie się na nowy typ wyborcy – miejski, można rzec hipsterski, gdzie łowią Zieloni i Piraci. Inne partie, jak na razie, nie mają żadnego pomysłu. ODS jest zadowolona z tego, że w ogóle zdobywa jakieś promile głosów nazywając to „dominacją po prawej części spektrum politycznego”, TOP 09 jest już tylko cieniem dawnej siły i sławy. Na ringu pozostaje tylko ANO, które okazało się skutecznym sposobem nawet na komunistów – podkrada im elektorat.
Nie wygląda to dobrze.
Vladimír Petrilák